Informacje



Jestem avatar Qbuss z miasta Tychy i nie lubię deszczu.
57297.50 km wszystkie kilometry
4297.14 km (7.50%) w terenie
87d 01h 58m czas na rowerze
26.78 km/h avg

Kategorie

Komunikacja miejska.138   Na góralu.496   Na szosie.586   Najciekawsze.7   Orbitrek.24   Serwis.23   Test.5   Towarzysko.5   Z rodzinką.3   Zawody.19  

button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl

Znajomi

Moja stajnia

Szukaj

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Qbuss.bikestats.pl

Archiwum

Galicja Road Maraton

Sobota, 14 czerwca 2014 | dodano:15.06.2014 | linkuj | komentarze(0)
Kategoria Na szosie, Zawody
  dziś wykręciłem:
120.97 km
0.00 km teren
04:17 h
28.24 km/h
72.81 vmax
*C
179 HR max( 89%)
154 HR avg( 77%)
2227 m 2701 kcal
Pobudka 4:50, kawa, śniadanie, wszystko spakowałem już wczoraj. Przed 6 przyjeżdża Grzegorz, pakuję rower  i sru do Nowego Wiśnicza.

 Na miejscu jesteśmy przed 8, czyli mamy 2 godziny do startu. Odbiór pakietów startowych, szykujemy sprzęt, rozgrzewka. Mocno wieje, jest pochmurno, zimno, ale czasem przebija się słońce i wtedy robi się ciepło. Ubieram się w długą bluzę, ale na 5 minut przed startem zmieniam zdanie, ekspresem przebieram się w koszulkę i rękawki, bo obawiam się ugotowania w bluzie na podjazdach. I dobrze zrobiłem, ale przez to ustawiłem się gdzieś na końcu. Grzegorza widzę dość daleko przede mną. Start. 6 km spokojnego przejazdu za pilotem, potem ściganie. Aha, 15 minut wcześniej była krótka, ale bardzo intensywna ulewa, więc ulice w okolicy mokre.  

Ładnie się prezentuję w nowym kasku?
 

Jako że startowałem z tyłu, przez długi czas szukałem jakiejś grupy, która jechałaby moim tempem. Udaje się na ok. 40. kilometrze. Kilka km wcześniej na którymś z podjazdów wyprzedzam Grzegorza - fajnie byłoby mu dołożyć za Leśnicę:). Generalnie do ok. 68. km jadę w tej grupie, podjazdy, zjazdy - trzymamy się razem. Od północy zbliżają się ciemne chmury, grzmot, wzmaga się wiatr i spada deszcz, który po chwili zamienia się w grad. Grupa się rozsypuje, nawet nie wiem kiedy zostaję sam. Później ściana wody. Jedzie się jak po rzece, pada tak intensywnie, że woda zbiera się na drodze. Dobrze, że to akurat płaski kawałek głównej drogi, a nie jakaś kręta dróżka na zjeździe. Jest przeraźliwie zimno, a ja jestem cały mokry, modlę się w myślach o słońce, żeby choć na chwilę wyszło i zagrzało. Ulewa trzyma niemal do 80. km, gdzie zaczyna się najtrudniejszy podjazd pod Krosną. Przede mną jedzie ktoś z Jas-kółek, podjeżdżamy razem. Skręt z głównej i od razu ściana z nachyleniem 20%, potem trochę wypłaszczenia... i jeszcze 3 km pod górę, ale już kilka % mniej :) Na szczycie bufet, biorę banana, zjazd. Naciskam klamki i rower tylko trochę zwalnia, wydając przy tym przeraźliwe dźwięki tarcia piachu o aluminium, klocki kompletnie zabite syfem z drogi. Wspaniale. Jasna rzecz, że nie mogę się rozpędzać na zjazdach, bo nie wyhamuję na zakręcie. Niewesoło, bo do mety jeszcze 35 km.


Kilka km za Krosną mnie i kolegę z Jas-kółek dochodzi kliku zawodników i tworzy się fajna grupa, z którą chciałbym dojechać do mety, ale na zjeździe z serpentynkami gdzieś pod Tymową (jeśli dobrze kojarzę) odjeżdżają mi, nie mam ich szans dogonić... na jednym zakręcie ledwo się wyrabiam, dziękuję. Od setnego kilometra jest już cholernie ciężko, cały czas samemu i non stop pod silny wiatr. Odliczam już tylko kilometry do mety. Wreszcie zjazd z głównej, na asfalcie znak „meta 11 km”, jeszcze jeden krótki ale stromy podjazd, łykam żela, wrzucam najlżejsze przełożenie, żeby rozkręcić mięśnie, wyprzedzam jeszcze kogoś i dalej sam. Ale świadomość, że jeszcze chwila i koniec dodaje mi sił. 


Mijam tabliczkę „Nowy Wiśnicz” i znów zaczyna padać... byle do mety! Niesamowite jest to, że doszedłem tę grupę, która mi odjechała na serpentynach. Dwóch z nich się zapomina i zjeżdża na miejsce, skąd był start — przecież organizator powtarzał, że meta jest trochę dalej, na podjeździe pod zamek. Z nimi poszło łatwo:) Pozostałych łykam jeszcze przed podjazdem. Na asfalcie znaki 200, potem 100 m. Cisnę pod górę, przejeżdżam metę, łapie mnie kurcz, ale zaraz przechodzi. Teraz to se może.


Open: 61./163, kat. 22./47. Grzegorzowi dołożyłem tylko 4 minuty, ale on jest lepszy na zjazdach i płaskim, więc miał gdzie odrabiać.
Tak czy inaczej, z takiego wyniku mogę naprawdę być zadowolony, bo widać postęp. To chyba mój najlepiej przejechany wyścig. 
Link do trasy:  http://galicjaroadmaraton.pl/?page_id=2


Świetnie zorganizowana impreza. Poza odcinkiem przejazdu honorowego ruch otwarty, ale każde newralgiczne skrzyżowanie zabezpieczone przez strażaków z OSP lub Policję, którzy wstrzymywali ruch, gdy jechali kolarze, więc było bardzo bezpiecznie. Oznakowanie trasy też na poziomie i bardzo sprawna obsługa bufetów. Dobrze, że były aż 2 bufety, choć ja tam raczej polegam na własnych zapasach. Ale na pewno się przydały.


Na koniec nie mogę nie napisać o tym, co mnie doprowadza do szału, a co było też w Leśnicy. Nie jest to winą organizatora, tylko tych leniwych kutasów w pomarańczowych kamizelkach, zwanych „drogowcami”. Jeśli łatają drogi, napierniczając lepikiem i grysem, to niech nadmiar tego gówna zamiotą. Na podjeździe pod 1. bufet jechało się po grysie przez jakieś 1,5 km. Ilu zawodników tam zmieniało dętki, przeklinając przy tym. Mi opony wytrzymały, ale sam zatrzymałem się na chwilę, żeby powyciągać te kamyki, które się powbijały i wystawały. Coś takiego powinno zostać zabronione, a niestety jest to powszechne. Leniwe złamasy. 


komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa iemal
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]